TRĘDOWATY
Pamiętacie początki Covid? Mam na myśli same początki, gdy nikt nie wiedział co to w zasadzie jest i gdy mówiło się, że to trochę bardziej zjadliwa grypa? Pamiętacie?Ja pamiętam, panikę i niedowierzanie. Pamiętam wrzask mediów, panikarskie doniesienia obliczone na klikalność. Pamiętam strach i zachowania ludzi tak kretyńskie, że dziś są prawie nie do uwierzenia. Pamiętam pozamykane kible i prysznice na stacjach w Polsce, a w Niemczech prysznice i toalety były dla kierowców za darmo. Pamiętam ekspedientkę z marketu obok, która nie chciała mnie wpuścić, czy może raczej usiłowała wyrzucić, bo jeździłem na międzynarodówce i na pewno mam wirusa. Pamiętam moją dentystkę, która nie przyjmowała na NFZ, bo jest coronawirus, ale w domu i odpłatnie – jak najbardziej. Pamiętam, jak spałem na parkingu kilometr od domu, i jak to były znajomy rozpuścił po mojej wsi plotkę, że mnie żona z domu wygnała, bo mam covid. Prawda była taka, że żona była wtedy na kwarantannie od 9 dni, bo nasza córka spotkała nauczycielkę, która miała covid, a ja zostałem na noc w kabinie, żeby rano zrobić zakupy na te kilka dni kwarantanny, które obejmowała mnie po wejściu do domu. Wielu ludzi pokazało prawdziwe oblicza. Wielu skreśliłem z listy znajomych, wielu pewnie skreśliło mnie.
Pamiętam też parkingi. Puste. Autostrady. Puste. Place parkingowe pod firmami. Puste. I chłopaków na parkingach dyskutujących na odległość w sobotnie wieczory o tym co to jest ten wirus i jak się zachować, co robić, a czego nie i dlaczego. I pamiętam jeden taki weekend w kwietniu w Niemczech, gdy jeden z chłopaków, a nie był to Polak, pędził nas od siebie i swojego auta z daleka, bo miał objawy. Staliśmy ze Wojtonem we dwóch, rzadko nam się zdarzało, było miło, a poi którymś tam kieliszku Wojton podszedł do tego chłopaka, wywołał go, żeby wyjrzał z kabiny i zapytał, czy on ma co jeść. Nie miał. Bał się wejść do sklepu, żeby nie wezwali karetki do niego, żeby ludzi nie pozarażać w tym sklepie, więc siedział w kabinie dojadając resztki.
Zrobiliśmy mu obiad. Zwykły, polski. Ziemniaki, mielony, surówka. Zupa, chyba Wojton wtedy żurek ugotował, a może biały barszcz? Nie wiem, nie pamiętam dokładnie. Niesiemy mu ten obiad, żeby zjadł, ale jak mu to podać, przecież objawy chłopak ma. Stawiamy talerze na tych ławkach ze stolikami, znacie je na pewno z niemieckich parkingów. Chłopak wychodzi, zabiera do kabiny, zjada. Jest problem z talerzami. Chłopak myje je jak potrafi, odstawia na ten stolik, myślimy chwilę co z nimi zrobić, jak odkazić, Wojton mówi, żeby je polać płynem do szyb, ja, żeby wrzątkiem, decydujemy się na dwa sposoby na raz, najpierw płyn, potem wrzątek z czajnika. Sądzimy, że to wystarczy. Przychodzi kolacja. Znów niesiemy chłopakowi jedzenie, jakieś parówki, bułki z masłem, z pomidorem, kubek herbaty z cytryną, i drugi, w który wlewam setkę gorzkiej żołądkowej z miętą. I znów taniec z talerzami. Ludzie patrzą na nas jak na idiotów, ale nikt nic nie mówi, może się domyślają.
Niedziela rano. Chłopak ledwie zipie. Zostawiamy mu śniadanie, tradycyjnie jajecznica, kawa. Ledwie zjada, pokazuje nam, że nie czuje smaku. Przylepiamy mu do szyby kartkę z moim numerem telefonu, żeby mieć kontakt. Mówimy, że musi dzwonić do szefa, że dalej nie sposób jechać. On prosi o środki przeciwbólowe, żeby tylko dotrwać do poniedziałku. Daję mu aulin. Daję to za dużo powiedziane, po prostu zostawiam saszetki tam, gdzie stawialiśmy talerze. W końcu po południu chłopak znika, przestaje się pojawiać, decydujemy się zadzwonić do jego firmy. Przecież on w poniedziałek nie będzie w stanie dojechać na rozładunek. Komórka, ktoś odbiera mimo niedzieli, tłumaczę co i jak, najlepiej jak umiem po czesku, Słowacy powinni mnie chyba zrozumieć. Rozumieją, mówią, że już będą działać, cokolwiek to znaczy. Idziemy z obiadem. Nie zdążył zjeść, przyjechała karetka, białe kombinezony, maski załogi. Żeby tylko nie pokazał na nas, żeśmy mu pomagali, bo nas też zawiną. Nie zawijają, nawet nie zwracają uwagi na nas. Chłopak bierze kosmetyczkę i dokumenty, zamyka auto, prowadzą go do karetki, odjeżdża. Kończymy weekend.
Późnym wieczorem dzwoni telefon. Obcy numer. Odbieram. Słowacy dzwonią, są na parkingu, proszą, żeby podejść. Jakiś gość otwiera auto tamtego chłopaka, w kombinezonie jest, w masce, rozkłada jakiś sprzęt, butle, cuda jakieś, potem domyślamy się, że ozonują auto, żeby mógł wsiąść inny kierowca. Przynoszą nam dwie torby, w każdej po dwie butelki porządnej gorzały, podziękowanie takie, on im powiedział, żeśmy go karmili i dali leki. Nie dają nam tych toreb do ręki, stawiają je tam, gdzie my stawialiśmy talerze, na tym stoliku z ławkami. Nie mogli tego wiedzieć, że tam stawialiśmy. Czujemy się jak trędowaci, gdy je odbieramy. Czujemy się tak, jak on się czuł, gdy dostawał od nas jedzenie. Serdeczne gesty z naszej strony i z ich strony, a każdy z nas czuł się jak zbity pies.
Trzy tygodnie później dostaję sms ze słowackiego numeru telefonu; chyba użył tłumacza Google;” Jestem już w domu, już zdrowy, dziękuję Wam obu za wszystko”. Życzyłem mu dużo zdrowia i szerokości. Nie powiedziałem, że Wojton od dwóch tygodni jest w szpitalu.