Czemu nie słychać o wypadkach busików? Bo prowadzą je dobrzy kierowcy i twardzi zawodnicy
Wszyscy znacie te małe, 9-osobowe busiki, które mijają Was na lewym pasie, pędząc 130 km/h z Polski do Holandii, Belgii, Niemiec czy Francji. Praca w nich – a może raczej harówka – była moim udziałem przez trzy tygodnie. Gdy w moim Iveco padła skrzynia biegów, szef zaproponował mi chwilową zmianę samochodu i charakteru pracy właśnie na taki busik. Zgodziłem się, nieświadomy realiów i konsekwencji, wkraczając w zupełnie nowy świat, który w porównaniu ze światem busiarzy, w którym spędziłem kilka ładnych lat, zanim przesiadłem się na solówkę, wydawał się być dziecinną igraszką. Nie dlatego, że prowadząc ciężarówkę, odwykłem od wysokich prędkości, ale dlatego, że przez lata spędzone samotnie w kabinie, odwykłem od ludzi. Opowiem Wam, jak wygląda ta praca – niedoceniana harówka niezauważanych i chyba też pogardzanych chłopaków z pasażerskich busików.
Zaczynasz o 2-3 rano. Startujesz z domu i zbierasz ludzi. Przeciętnie co 30-50 km zatrzymujesz się, aby zabrać kolejnego pasażera, aż busik się zapełni, a bagaże pasażerów obciążą tył auta do tego stopnia, że niemal ociera o asfalt. Zanim zapełnisz auto ludźmi, przejeżdżasz 250-300 km. Janosik albo Yanosik działa w telefonie bez przerwy, inaczej możesz stracić prawo jazdy już po trzecim kursie za punkty. Błogosławieństwem jest, gdy w jednym punkcie wsiadają dwie osoby. Najczęściej jednak jest jedna, a trzy to już prawdziwy cud. Jeśli wszyscy jadą w jednym kierunku, to super, bo nie ma przesiadek, ale jeśli są, to musisz także zgrać przesiadkę w czasie i miejscu. To trudne, bo jedni wsiadają w dwie minuty, a innym zajmuje to nawet 10 minut. Czas, czas, wszystko czas.
Zebrałeś już ludzi, jedziesz na granicę. Przed granicą obowiązkowe tankowanie do pełna i przerwa dla pasażerów, jakieś 20-30 minut – toaleta, śniadanie, papieros, kawa. To też czas na rozliczenie, bo opłatę za podróż pobierasz, gdy wszyscy są już na pokładzie. Niektórzy muszą przecież wymienić pieniądze albo je wypłacić. Gdy ruszasz z granicy, pasażerowie zaczynają się integrować, nawiązują się rozmowy: kto gdzie jedzie, gdzie pracuje, na jak długo wyjeżdża, kogo zostawił w domu, i jakie nowości mają u siebie. Obcy ludzie zwierzają się obcym ludziom. Słuchasz tych rozmów czasem z przyjemnością, czasem ze znużeniem, ale słuchasz. W rozmowach trochę polityki, trochę narzekania na Polskę, sprawy rodzinne i niemal zawsze – alkohol. Kto, gdzie i ile wypił, kto jakie trunki lubi, i w końcu ktoś mówi: „Może byśmy tak stanęli na papieroska, panie kierowco, kawki się napili?”. Ta kawka ma pojemność 50 ml i moc około 37%. Oczywiście, nie w każdym kursie tak się zdarza, ale bywa.
Kilka takich postojów i około 1100-1300 km dalej, auto jest puste. Ostatni pasażer wysiadł. Trochę jesteś padnięty, ale musisz jeszcze zjechać na lokację. Lokacja to mieszkanie lub dom, w którym możesz się wykąpać, zjeść coś gorącego, co sam sobie przygotujesz, odespać te 8-9 godzin, zanim rozpoczniesz trasę powrotną. Masz też możliwość ogarnięcia auta. Jednorazowo na lokacji jest 2-3 kierowców. Zachowujesz się cicho, by nie budzić śpiących kolegów. Podobnie oni będą cicho, by nie budzić ciebie.
Powrót wygląda tak samo, z tym że rozpoczyna się około 10:00. Znów zbierasz pasażerów, ale tym razem atmosfera jest inna. Ludzie zarobili, wracają do domów, cieszą się, nastroje są dobre, miny wesołe. Zupełnie inaczej się jedzie. Owszem, zdarza się, że ktoś zjeżdża w nagłej sprawie rodzinnej – jakiś pogrzeb, choroba, wypadek – i wtedy ci sami obcy ludzie podtrzymują takiego nieszczęśnika na duchu, czasem odprowadzają go nawet do drzwi domu.
Każdy kurs jest jednak inny, bo jadą inni ludzie i tworzą się inne interakcje. Oczywiście są też podróżni – indywidualiści, których pamięta się długo. I dopiero z nimi zaczyna się prawdziwa jazda!
Pan Stefan z Konina. Gdy wsiadał w małej podamsterdamskiej, urokliwej wioseczce, widać było, że koleś to buc o inteligencji gumofilca. Był zdziwiony, że kierowca nie wziął jego toreb i nie włożył do auta, bo przecież „jaśnie wielmożny” wraca z Holandii, zarobiony, w swoim mniemaniu bogaty światowiec. Bycie światowcem i gentlemanem w jego pojęciu sprowadzało się do picia whisky ze szklanki i zagryzania jej tymi małymi, żółtymi serkami bon-bon. Dobrze podchmielony, pouczał wszystkich po kolei wsiadających, kim on nie jest, gdzie nie pracował i ile nie zarobił. Podróżni po cichu się z niego podśmiewali, a on sobie gadał, aż zasnął. Nim zasnął, opróżnił drugą butelkę mniej więcej do połowy. Jechałby sobie pijaniutki, gdyby nie to, że zwieracze, rozluźnione alkoholem, puściły i wewnątrz auta rozszedł się gęsty smród. Efekt? Został wysadzony na parkingu w sercu Niemiec przy udziale policji i karetki pogotowia. Pasażerowie mieli przerwę w podróży, a auto trafiło na kompleksowe mycie, pranie i sprzątanie. Stefana kosztowała ta zabawa 2000 euro – prawie wszystko, co zarobił.
Kicia z Kutna. Wsiadła zalana łzami po pożegnaniu z narzeczonym. Trochę krajało się serce, gdy tak się żegnali. W podróży była cicha, skromna, wzbudzała sympatię. Cicha, ciepła, serdeczna dziewczyna. Tylko że w Nijmegen czekał na nią ktoś inny, z bukietem i sercem pełnym miłości. Złapałem jej spojrzenie, gdy przyjmowała kwiaty. Wzruszyła tylko ramionami z lekkim uśmiechem, jakby chciała powiedzieć: „No cóż, takie życie…”.
Pan Tomasz i syn z Turku. Wracali z Antwerpii. Tylko oni, bo sezon zjazdowy już się kończył, więc auta nieraz wracały zupełnie na pusto, albo z jednym czy dwoma pasażerami. Pan Tomasz pracował jako mechanik samochodowy, a jego syn, niepełnosprawny intelektualnie dwudziestolatek, w firmie zatrudniającej osoby niepełnosprawne. Mili ludzie. Tylko że chłopak gadał bez przerwy. Gadał cały czas, non stop, bez chwili wytchnienia, głośno, wyraźnie, powoli – godzina za godziną gadał, gadał i gadał. Komentował wszystko, głosem dorosłego faceta o mentalności małego chłopca. Gadał, gdy jadł, gadał, gdy sikał, gdy zapinał pasy, gdy sięgał po picie. Zasnął dopiero po lekach, już po 20:00, gdy dojeżdżali do domu. Po czymś takim jesteś obolały psychicznie i fizycznie.
Pani Hania z Malanowa jest legendą wśród kierowców i pasażerów. To babcia–komandos, gotowa na każdą sytuację. Z babcią Hanią czujesz się, jakbyś naprawdę był jej wnukiem. Zawsze ma dla kierowcy solidną wałówkę, opatrunki na wszelki wypadek, pół apteki na wypadek, gdyby ktoś źle się poczuł. Babcia Hania ma przeszkolenie z pierwszej pomocy, a jej bagaż zawsze zawiera ciężkie torby z książkami i małe radyjko, bo jak powiada, telewizja i internet to już nie dla niej. Gdy jedna z pasażerek zapomniała wziąć aviomarin, babcia Hania natychmiast wyciągnęła krople żołądkowe, gorzką herbatę i suche biszkopty. Kiedy nieszczęsna pasażerka dochodziła do siebie na ławce na parkingu, babcia Hania ogarnęła wnętrze auta. Dlatego zawsze zajmuje miejsce w drugim rzędzie za kierowcą, na środku – bo tam jest najwięcej miejsca i najwygodniej. Pasażerka–skarb.
Bartek z Poznania rozpoczął swoją podróż powrotną w sposób, który mnie zaskoczył. "Nie daj mi pić, nie pozwól mi się napić alkoholu. Odbierze mnie żona, patrz mi na ręce, muszę siedzieć obok ciebie" – powiedział. Zapytałem, jak wytrzymał bez picia za granicą. Wskazał na dwóch mężczyzn, którzy odprowadzali go do busa – "Oni są tacy jak ja, alkoholicy" – powiedział otwarcie, przy innych pasażerach. Dla mnie to psychiczny masochizm. Nie pytałem, jak tamci dwaj wytrzymają bez niego. Nie uwierzyłbyś w metamorfozę tego człowieka, gdy zobaczył swoją żonę – natychmiast się odprężył, wyluzował, jakby miał kogoś, kto go kontroluje i pilnuje.
Marta z Kruszwicy to ładna brunetka, którą zabrałem na pokład. Jest opiekunką dzieci, cicha, uprzejma, promieniująca dobrocią i cierpliwością. W Polsce pracowała w przedszkolu, teraz w Holandii zajmuje się dwojgiem brzdąców u dobrze sytuowanych ludzi. Ma do dyspozycji niezależne mieszkanie, auto, dobre wynagrodzenie i wolne weekendy. Mówi biegle po holendersku, bez zająknięcia. Gdy dociera na miejsce, dzieciaki wyrywają się rodzicom, żeby biec do niej i się przytulić. Wzruszający widok. Prawie tak wzruszający, jak fakt, że Marta, aby to wszystko osiągnąć, zostawia swoje dziecko w Polsce pod opieką męża.
Hanka i Pierre z Rochefort w Belgii rzadko jeżdżą sami do Polski. Transport w ich przypadku polega na zabraniu w wielkich plastikowych chłodziarkach regionalnych produktów spożywczych. Dlaczego busikami? Bo najtaniej i najszybciej. Wspaniałe sery, pachnące wędliny – kto by się spodziewał takich smakołyków w kraju, który żyje frytkami i majonezem? A jednak, ich produkty trafiają do kilku restauracji i delikatesów, ale przede wszystkim do wybranych domów weselnych, gdzie serwowane są na szwedzkich stołach. Twoja rodzina będzie zdziwiona i zachwycona smakiem, gdy przywieziesz im mały pojemnik z tymi specjałami.
Opisałem kilka przypadków, które rzuciły mi się w oczy przez te trzy tygodnie i sześć kursów. Oczywiście, większość pasażerów to fajni, kontaktowi ludzie – grzeczni i sympatyczni, dlatego wyjątki tak się wyróżniają. Zanim zbesztasz chłopaka z busika za to, że nagina jak wściekły, pomyśl, z czym zmaga się jako kierowca i człowiek.
Pozostaje pytanie: dlaczego ta branża istnieje, dlaczego funkcjonuje i z jakiego powodu wciąż zarabia? Odpowiedź jest prosta: bagaże. Do samolotu możesz zabrać niewielki bagaż podręczny, a za duże torby czy walizki musisz zapłacić tyle, że przestaje to być opłacalne. Ludzie do pracy jadą najczęściej na dwa–trzy miesiące. Ile rzeczy muszą zabrać z Polski? Inną kwestią jest bariera językowa. Załóżmy, że polecieli samolotem. Wysiedli na Schiphol pod Amsterdamem. Co dalej? Jak dojechać do miejsca pracy, gdy zostało do niego, powiedzmy, 100 km, a ty nie znasz języka ani realiów? Jak kupisz bilet? Skąd będziesz wiedział, gdzie się przesiąść? Wiem, co powiesz – tłumacz internetowy jest w każdej komórce. Ale co, jeśli ze względu na wiek nie umiesz go użyć? A busik zabiera cię spod domu i wysadza w miejscu pracy, albo odbiera z pracy i wysadza pod domem.
Jakoś nie słychać o wypadkach tych busików. Prowadzą je dobrzy kierowcy, twardzi zawodnicy, wbrew pozorom poważni i odpowiedzialni, którzy potrafią dla bezpieczeństwa innych wysadzić łamiącego reguły podróżnego na pierwszej stacji. Potrafią udzielić pomocy medycznej i zwykłego, ludzkiego wsparcia. Wiem, bo ich poznałem i krótko byłem wśród nich.
Autor: Marek Wers