SARAJEVO
Sarajevo. Piękne Sarajevo. Dla jego spedytora to po prostu kolejne zlecenie, ot, trasa jak trasa, tylko formalności trochę więcej. Co za problem zalać cysternę sokiem jabłkowym i zaciągnąć z Polski do byłej Jugosławii? Żaden.Jednak dla niego sama nazwa miasta budziła wspomnienia młodości, wojskowych apeli, patroli, rakiji pitej cichaczem, bo za picie można było zostać zrotowanym do Polski przed czasem. Budziła też wspomnienia domów poranionych pociskami, bram z arkuszy blachy poprzestrzeliwanych równymi ściegami serii z karabinów, wszechobecnych niewybuchów i niewysokich i obelisków z czerwoną gwiazdą na czubku obecnych w każdej większej wsi, pamiątek po Marszałku Tito.
Trasę zaplanował tak, żeby być w piątek w Sarajevie. Minęło kilka godzin, nim cysterna pełna jabłkowej słodyczy została opróżniona, umyta i wyparzona na pobliskiej myjni, zaplombowana, a certyfikat schowany do teczki. Piątek, wczesna jesień w pięknym mieście, gdzie w obrębie dwóch kwartałów znajdują się wszystkie kościoły głównych wyznań, które trwały zgodnie obok siebie nim to państwo rozleciało się jak domek z kart targany hukiem wystrzałów i orany wybuchami bomb, a piękne miasto, gdzie wprost z nabożeństwa ludzie wychodzili do kawiarenek pokrzepić się kieliszeczkiem rakiji i czarką kawy stało się areną nasiąkniętą krwią, a jego główna ulica zyskała miano „Alei Snajperów”.
Gdy ubrany w mundur przyjechał tu pierwszy raz, nie wojował. Krótki kurs dla żołnierzy IFOR w Górach Świętokrzyskich zrealizowano jak na tamte czasy z pełny realizmem, bo to i krajobraz górzysty, i drogi kręte, i worki z piaskiem na pozorowanych check pointach takie same. Trochę nauki angielskiego, bo kto wtedy mówił w tym języku, trochę wykładów o kulturze kraju, niezbyt różniącej się od rodzimej, no może z wyjątkiem jugosłowiańskich muzułmanów, ale też dało się to zrozumieć i przyjąć.
Szoku po przyjeździe nie przeżył. Było już po wojnie. Woził cysterną wodę pitną, a zwykłym starem 6x6 zaopatrzenie. Karabin w ręku, bo miał strzelać, jak sam mówi, szczęśliwie nie musiał. Przyjechał, odsłużył swoje, wrócił szczęśliwie do domu. Zapamiętał ruiny, nędzę i unoszącą się w powietrzu nienawiść, bo wszyscy byli przeciw wszystkim, a może krzywd i krwi wtedy jeszcze było głębokie. Zapamiętał ludzkie oczy, jedne puste, a inne skrzące gniewem i pałające zemstą. Po południu poszedł do miasta. Bez trudności wynajął starawego, ale jeszcze zupełnie sprawnego volkswagena, zatankował i ruszył odwiedzać stare kąty.
Znalazł niewiele, by nie powiedzieć, że prawie nic. Czas zatarł wojenne zniszczenia. W miejscu Campu, w którym stacjonował była piękna, zielona polana. Samo miejsce poznał po zranionej brzozie, która rosła pochylona w charakterystyczny sposób. W miejscu dawnego check pointu nie było nic. Nowa, równa droga. Wszedł na obiad. Miejscowi poznali w nim Polaka, „Poljak? Poljak?” pytali, a on tylko pokiwał głową, któryś ze starszych zapytał śmiesznie wykoślawiając litery ‘Ty UN?” , a on znów kiwnął głową i po polsku powiedział, że był tu ponad 20 lat temu i że stacjonował o tam, na tym wzgórzu, gdzie stoi krzywa brzoza. Coś poszeptali między sobą. Coś zaczęło się dziać, nagle zrobiło się tłoczno i głośno. Ktoś grał, inni śpiewali na głosy, ktoś do niego przepił, ktoś zaprosił w gościnę, no zostań, przyjechałeś po latach, gdzie będziesz się spieszył, u mnie będziesz spał, teraz chodź, powspominamy dawne czasy; więc został odpił do nich, oni znów do niego… Rano, z ciężką głową, w obcym domu, siedząc na werandzie pomyślał, że to dobrze, że wywołał taką sensację swoim przyjazdem, że obudził wspomnienia, bo to znaczyło, że już nikt nie pamięta o Polakach, co tu służyli, o wojnie sprzed 25 lat i że nie jest to niewdzięczność, tylko to czas zaleczył rany wojny i że o to w tym wszystkim chodziło.
Autor: Marek Wers