UKRAINKA
Przyjazd do Polski to był mój pierwszy wyjazd za granicę. To był 2002 rok. Na początku pracowałam na czarno. Mieszkałam na kupie z koleżankami. Straszne warunki, zero prywatności. Praca od świtu do nocy. Ale musiałam. Na Ukrainie wtedy była taka bieda, taka straszna bieda, ja mieszkałam w małej wsi, w sklepie był tylko chleb i smalec, czasem kawałek podłej kiełbasy, kiszone ogórki i wódka. Morze wódki. Samogonu. Domowego wina, pitego gdy jeszcze nie było dojrzałe. Mój mąż zginął wracając do domu z pijatyki. Zostałam sama z dzieckiem. Ani pracy, ani perspektyw, niczego. Za ostatnie pieniądze i oszczędności rodziców przyjechałam do Polski do pracy.
To był szok. Szok. Wszędzie czysto. Bogato. Zielono. Drogie auta. Pięknie ubrani przechodnie. I w środku tego wszystkiego ja, Tatiana z zabitej deskami ukraińskiej wsi. Strach wyjść na ulicę. Strach się odezwać. Tylko praca i sen, sen i praca, najtańsze jedzenie, byle zasycić głód.
Przez 3 miesiące zarobiłam tyle, że u siebie mogłabym żyć przez rok na przyzwoitym poziomie, bez biedy, oszczędności, oglądania każdego grosza. Wróciłam do domu na dwa miesiące. Z Polski do domu przywiozłam masę rzeczy dla córki, dostałam je od ludzi. Ubrania, buty. Moja córka była najładniej ubraną dziewczynką w naszej wsi. Widziałam, jak rodzice cieszą się, że wychodzimy z biedy.
Po dwóch miesiącach znów do Polski, ale już do pracy w magazynie. Praca ciężka, ale już nie od świtu do nocy, osiem godzin plus nadgodziny jeśli się chciało. Chciało się, opłacało się. Mieszkanie tylko to samo. Znów po 3 miesiącach wróciłam do siebie. Odkuliśmy się, popłaciliśmy długi, odżyliśmy. Z politowaniem patrzyłam na kolegów mojego zmarłego męża, jak się staczają, jak marnieją w oczach oni, ich żony i dzieci. Czasami dziękowałam Bogu, że mnie to ominęło.
Następny powrót do pracy do Polski. I od początku poszło źle, bo praca była, ale okazało się, że ten hotelik, w którym mieszkałyśmy na kupie zamknięto. Pierwszą noc przespałam u koleżanki, która wyjeżdżała do domu, na podłodze. Drugą też. Trzecią w szatni w pracy. Potem już nie było gdzie.
Siedziałam i płakałam. Podeszła taka znajoma Polka. Od słowa do słowa, wypytała co i jak, pokiwała głową, no tak, not tak, bez mieszkania nie można, zaraz się coś pomyśli. Co ona chce myśleć, mówię do siebie, trzeba iść się pakować i szukać miejsca, byle gdzie, byle tej pracy nie stracić, nie wracać na Ukrainę, bo to klęska, upadek, znów bieda, głód.
Tak siedziałam i płakałam, a ona wyjęła telefon i gdzieś zadzwoniła, nie dodzwoniła się za pierwszym razem, chwilę odczekała, za chwilę znów zadzwoniła, i słyszę jak opowiada, że taka sytuacja, że pomóc trzeba, i pamiętam, jak usłyszałam te słowa „super, dzięki” i jak spojrzała na mnie z lekkim uśmiechem i powiedziała: załatwione. Tak po prostu.
Pojechałyśmy tam po pracy, ja z tobołkami, ona elegancko z torebką. Idziemy, a mnie się wierzyć nie chce, tak pięknie tam było, budynek taki nowoczesny, las zaraz obok, wszędzie kafelki, tak świetliście, tak jasno!... Wprowadziła mnie do mieszkania. Ręce mi opadły. Nie stać mnie na takie luksusy mówię jej. Stać, spokojnie. To mieszkanie mojego brata, jego nie ma w domu przez tydzień, czasem dwa. Zapłacisz tylko rachunki, prąd, woda gaz, więcej niż dwieście złotych nie wyjdzie. Dwieście złotych?! Ja za norę nędzną, za kąt do spania w wieloosobowym pokoju płaciłam trzysta pięćdziesiąt! I to mieszkanie takie piękne, schludne, czyste, tak skromnie umeblowane, ale tak przytulne! Ten mój pokój , taki przyjazny, czysty, aż się dopytywałam jak to jest, że mężczyzna sam jeden tak może żyć, w takiej czystości, porządku, a jego siostra mi powiedziała tylko tyle, że za dużo z nim nie pogadam, bo on małomówny.
Wyszła. Zostałam sama w tym pięknym mieszkaniu. Weszłam do łazienki. Wszystko lśni, błyszczy, pachnie. Strach dotknąć. Rozpakowałam się, wzięłam prysznic. Chłodno było w tej łazience. Dopiero po dwóch miesiącach dowiedziałam się, że tam było ogrzewanie podłogowe, wtedy to był dla mnie szok, wychodzisz, a podłoga cieplutka! Co za luksus!
Przez następne ponad dziesięć dni byłam sama. Nikt mnie o nic nie pytał, na „dzień dobry” sąsiadów odpowiadałam uśmiechem i skinieniem głowy. Później sąsiadki mi powiedziały, że myślały, że jestem niema. Któregoś piątkowego wieczoru w zamku zazgrzytał klucz. Aż podskoczyłam, ręce zaczęły mi się trząść. Stałam w kuchni, zmywałam naczynia. Wpadło światło z korytarza, z nim cień, a w drzwiach stanął olbrzym z dwiema podróżnymi torbami. Olbrzym. To było dobre określenie. Olbrzym. Wszedł i niezdecydowanym ruchem postawił torby w przedpokoju. Milczał i patrzył na mnie z takim lekko rozbawionym uśmiechem. Chciałam coś powiedzieć, wyjaśnić, ale zabrakło mi słów z nerwów. On tylko machnął ręką, powiedział, że wszystko wie, wszystko w porządku. Zrobił sobie kolację, herbatę, poszedł do swojego pokoju. Ja chciałam mu coś powiedzieć, podziękować, ale on tylko szybko przemknął się pod prysznic i poszedł spać. Ja nie spałam prawie całą noc. Olbrzym, silny, u siebie w mieszkaniu, w obcym kraju, ja tu obca, kto mnie obroni, gdy mi coś zrobi?
Rano obudził mnie zapach kawy. Zrobił dwie. Dla mnie i dla siebie. Mijał czas. Czasem zamienialiśmy parę zdań. Gdy przychodził czas płacenia czynszu wkładałam pieniądze do koperty i zostawiałam ją na stoliku w jego pokoju. Tak leżały. On ich nie brał, tych pieniędzy, one tam po prostu leżały w jego pokoju. Poprosiłam go o numer telefonu, w razie gdyby coś. Dał mi. Ja dałam mu swój. Czasem tylko wysyłaliśmy do siebie smsy „Wszystko OK?” i ta zapytana osoba odpisywała „OK”. Tyle. Nic więcej.
Zbliżał się czas mojego wyjazdu. Jakbym coś czuła, jakbym wiedziała, że któreś z nas musi w końcu się otworzyć, i to on się otworzył w ostatni weekend przed moim wyjazdem. On już wtedy trochę ze mną rozmawiał. Ja już radziłam sobie z polskim. Czułam, że on chce coś powiedzieć, że coś wisi w powietrzu, spodziewałam się czegoś innego, sama nie wiem czego, ale on zapytał tylko: wrócisz? Jaka mogła być odpowiedź? Ale w tym „wrócisz” czułam coś więcej, jakoś inaczej było zadane to pytanie.
Wróciłam. Oswoiłam się już z Polską. Nie byłam też już tak nieśmiała do ludzi. Bo wcześniej było tak, że czułam się gorsza, inna, jak odpad, jak śmieć. Gdy przejeżdżała policja, to aż się trzęsłam. Teraz już nie. Chodziłam na spacery nad jezioro. Latem opalałam się na jego brzegu. Było mi tu dobrze. On wracał, i pisał sms „wracam”. Wiedziałam, że stanie w drzwiach między 20:00 a 22:00 w piątek. Było mi miło, że mnie nie zaskakuje powrotami, że jego powroty nie wyglądają tak, jakby chciał mnie sprawdzić. Czy ja wtedy już na niego czekałam? Tak, chyba tak…
Kiedyś pomyślałam, a co tam, było nie było, zrobię mu kolację. Najwyżej podziękuje i nie zje, to zjem sama. Ale zjadł. Widziałam, smakowało mu. Podziękował. Jakoś się przemógł i w następnym tygodniu zaprosił mnie na spacer i na kolację. Poszłam. W końcu mieszkałam z nim pod jednym dachem.
Chodziliśmy kąpać się i opalać nad jezioro. Czasem do takiego małego pubu na piwo wieczorem. Śmieszyło mnie to jego piwo, zawsze pił z sokiem i nigdy nie mógł dopić. Ale było miło. Było fajnie bo on był obok, taki wielki, spokojny. Było mi po prostu dobrze.
Jak to wyszło, że zaczęliśmy być razem? Zwyczajnie… Lato, upał, wróciliśmy wieczorem znad jeziora. Wiadomo, po plaży, olejkach, kąpieli w jeziorze trzeba wziąć prysznic. Idź pierwsza, powiedział. Poszłam. On poszedł kilka chwil po mnie. Robiłam kolację dla nas. On wszedł do kuchni, i… To było jedno spojrzenie, jeden gest, jedno słowo niewypowiedziane, ten ułamek sekundy między jednym a drugim uderzeniem serca. Rano trochę skrępowani jedliśmy śniadanie. On się roześmiał, objął mnie, pocałował w czubek głowy. Mnie się łzy w oczach zakręciły, ale on nie zauważył. Wieczorem pojechał w trasę.
W jego mieszaniu wisiały na ścianie cztery ramki ze zdjęciami chłopca. Taki na oko czterolatek. Nie musiałam pytać, było widać, że to jego syn. Lustrzane odbicie. Zapytałam go kiedyś najdelikatniej jak umiałam. Tak, to jego syn, a on jest rozwiedziony. Zapytał mnie o to samo. Nie powiedziałam, że jestem wdową, tylko że jestem sama, i że mam córkę. Zdziwiłam się po kilku dniach, bo na ścianie wisiały inne cztery dodatkowe puste ramki na zdjęcia. To na zdjęcia twojej córki, powiedział. Znów miałam łzy w oczach. Miałam zdjęcia w telefonie. Wywołali mi je w najbliższym zakładzie.
Przyszła jesień. Zbliżał się moment powrotu na Ukrainę. Odwiozę cię, powiedział. Oszalał, pomyślałam. Odwiózł. Odwiózł tym swoim pięknym autem, i gdy dojechaliśmy do tej mojej małej, zagubionej daleko od głównych szlaków wsi, to ludzie przystawali, gdy go widzieli. Tego u nas nie było, pamiętajcie, który to był rok. U nas na drogach Łady, a on Toyotą się rozbija. Burżuj. Po prostu burżuj.
Nie ukrywałam w domu, że jestem z nim. Zrozumcie: to była Ukraina lat dwutysięcznych. Samotnej kobiecie z dzieckiem było bardzo trudno znaleźć kogoś, kto chciałby być z nią i jeszcze zajmować się jej dzieckiem. A wdowie, takiej jak ja? To już było nie do pomyślenia. I mężczyźni; dla nich liczyła się tylko wódka i koledzy. Nie ważne było, że rodziny głodowały, ważne, żeby oni mieli alkohol. Przemoc? Jak który tylko pił, a nie bił, to żona mówiła, że ma dobrego męża. A ja tu z Polakiem, drogim autem, z prezentami. Coś tam te nasze wsiowe pijaczki do niego szumieli, ale mój ojciec ich osadził, szanowali go, odpuścili. To były inne czasy, inna mentalność.
Poznał moją córkę. Dogadali się. Polubili. Po dwóch tygodniach wyjechał do Polski, urlop mu się skończył, musiał wracać. Dwa dni przed jego wyjazdem mieliśmy poważną rozmowę. Było mi trudno. Poprosił, żebym przez resztę pobytu na Ukrainie, przed powrotem do Polski pozałatwiała wszelkie niezbędne dokumenty. Swoje i Tamary, mojej córki. Po co, pytałam, na co, choć w głębi duszy wiedziałam, bo czułam tak samo, tylko było mi jeszcze trudniej niż jemu, bo ja w Polsce, Tamara na Ukrainie, on w Polsce, ja na Ukrainie… Rozerwana byłam. Udało mi się załatwić wszystko. Zapomniałam powiedzieć, że gdy odjeżdżał zostawił mi wszystkie koperty, w które wkładałam czynsz. Kazał wymienić na dolary i nie żałować łapówek, byle załatwić. Łapówek dałam tylko dwa razy po 50 dolarów. Większość urzędniczek życzyło mi szczęścia. Szczerze się cieszyły, gratulowały, choć mnie nie znały. Załatwiały od razu, „bo przecież pani wyjeżdża z kraju, nie ma czasu na zbędne formalności”.
Zdążyłam „zrobić” prawo jazdy. Zapłaciłam 200 dolarów, dałam zdjęcia, po trzech tygodniach było gotowe. Jeździć uczyłam się już w Polsce, dużo później. Poszłam też na cmentarz, pożegnać zmarłego męża. Porozmawiać z nim. Wytłumaczyć. U nas na Ukrainie taki zwyczaj. Jeśli jest coś po drugiej stronie życia, to wiem, że mnie zrozumiał i nie miał żalu.
Następny rok zajęły nam ( nam!) formalności. Były takie momenty, że byłam bliska załamania. Miałam takie myśli, że może on tylko żartuje. Może się rozmyślić. Co wtedy? Wciąż byłam tylko Ukrainką w Polsce, choć z dobrą legalną pracą, legalnie zamieszkującą w obcym państwie. Zastanawiałam się co on we mnie widzi, jeszcze pokutowało we mnie wtedy poczucie niższości, czułam się tą gorszą, choć mówiłam już po polsku, tylko z akcentem. Przeszło mi to tuż przed ślubem. Jechałam autem, gdy zatrzymała mnie policja. Ja w strachu. Daję im dokumenty, prawo jazdy ukraińskie, dowód rejestracyjny polski, paszport z meldunkiem… Pytają, co pani tu robi, gdzie pani mieszka, a gdzie pracuje, a czyje to auto, no to odpowiadam, że mieszkam, pracuję, że za mąż wychodzę, i tak strasznie mi się spieszy, bo sukienka nie pasowała, i do krawcowej jadę odebrać, no jak to kobieta w przeddzień ślubu, w nerwach cała. A oni tam coś między sobą pogadali, i mówią, no to skoro pani za mąż Polaka wychodzi, nie wypada mandatu dawać w przeddzień ślubu, to darujemy, mogli dać ten mandat, a nie dali…
Jeździłam z nim czasami do jego synka. Raz to było zanim stało się to, że on i ja to zaczęliśmy być my. Widziałam tą miłość do syna w jego oczach, widziałam zupełnie inne oczy zupełnie innego człowieka. Wtedy przeszło mi przez myśl, że mnie nigdy nikt tak nie kochał, chyba tylko matka. Później te inne oczy innego człowieka widziałam gdy zakładał mi na palec obrączkę. Tamara przyjechała do polski przed wakacjami. Nie miała specjalnych trudności z przestawieniem się na polskie realia. Do końca wakacji dobrze mówiła po polsku, tylko czytanie sprawiało jej trudność, wiadomo; u nas cyrylica…
Czasami zastanawiam się co mam z życia. Nie ma go od poniedziałku do piątku. Ile dni spędziliśmy razem? Ile nocy? Jak długo przez te lata na niego czekałam, na jego powroty? Posiwiał prze te lata. Troszkę utył, ale troszkę. Dał mi drugie dziecko, też córeczkę. Tuż przed czterdziestką urodziłam. Piękna, zdrowa, silna dziewczynka. Bałam się, bo wiek… Czasem myślę co by było gdyby, gdybym nie przyjechała do Polski. Jak by się potoczyło moje życie tam. Czy byłam szczęśliwa? Czy jestem szczęśliwa? Jestem…