Ona idzie do pracy, dostajemy działkę od teściów, zaczynamy budować dom. Bez kredytu, bez zadłużeń, tylko z wypłat i pomocy od rodziców. Dom staje w 3 lata. Skromne było wtedy życie, każdy grosz na budowę. Każdy przejechany kilometr przeliczony na cegły, worki cementu, rolki papy, arkusze blachodachówki. Ja w trasie, ona w domu. Czas jazdy wyliczony do minuty, żeby przejechać jak najwięcej, jak najwięcej zarobić.
Dom gotowy. Stoi. Czeka. Bielimy ściany, myjemy okna. Na razie umeblowane tylko dwa pokoje, łazienka, kuchnia , reszta później, byle się wprowadzić, byle iść na swoje.
Teraz się okazuje, że trzeba tyrać dalej, bo postawić dom to jedno, wykończyć to już zupełnie coś innego. Padam na parkingu. Stan przedzawałowy. Szpital. Gdy wychodzę coś się zmienia. Osobne łóżka, bo jej zdaniem musze dojść do siebie. Żeby nas nie kusiło. Taki dobrowolny celibat. Jestem w nowym domu, na zwolnieniu coś tam powoli majstruję, dopieszczam, wykańczam. Kilka razy słyszę „głowa mnie boli” albo „dziś nie mogę”.
Przyzwyczajam się do spania samemu. Jesteśmy obok siebie, nie z sobą. Któregoś dnia jadę na kontrolę do lekarza. Mam zlecone badania, jadę je zrobić od razu, tego samego dnia po wizycie. Park koło przychodni. Przecinam go w drodze do laboratorium. W parku ona. Z nim. Za rękę. Śmieją się, żartują. Ona ma ręku bukiet z jesiennych liści. On patrzy jej w oczy. Nie czekam, aż się zaczną całować. Odbijam w boczną alejkę. Robię te badania z szumem w głowie. Z tym samym szumem pod czaszką wracam do domu. Jeszcze jej nie ma. Idę do pobliskiego lasu. Zbieram liście, robię bukiet. Taki jak ona miała w ręku. Wkładam do wazonu, stawiam na stole. Czekam na nią.
Wraca. Jej oczy rozszerzają się na widok bukietu z liści. Stoję w drzwiach i bez uśmiechu patrzę jej w oczy. Rozmawialiście kiedyś bez słów? My wtedy tak. Wyszedłem się spakować. Kilka toreb, kilka kartonów. Ona patrzy na mnie zdumiona, bo noszę to wszystko do auta. Takie rodzinne kombi, bo planowaliśmy dziecko przecież. Spogląda na mnie jakby chciała zaprotestować, że jej to auto zabieram, ale tylko rzucam jej spojrzenie i grożę palcem. Bez słowa wsiadam i odjeżdżam. Ląduję u rodziców. Przeżywają to wszystko, tata osiwieje przez tą sytuację w kilka dni.
Rozprawa rozwodowa. Mój adwokat, jej adwokat. Wina oczywista, ona sama się przyznaje. Sama proponuje mi połowę wartości domu. Nie zgadzam się, włożyłem więcej. Adwokat radzi wziąć 60%wartości, bo sąd i tak nie przyzna więcej , a niech tam, macham ręką, zgadzam się.
Ona pyta, czy może mnie spłacić w ratach, nie, nie możesz, masz 30 dni na znalezienie pieniędzy. Ona bierze kredyt. Jej rodzice też. Spłacają mnie jednorazowo, tyle, że w dwóch przelewach.
Znajduję dwupokojowe mieszkanie. Ładne, słoneczne, blisko las i jezioro. Kupuję. Biorę urlop, wprowadzam się, mebluję, urządzam. Wychodzi po męsku, styl skandynawski, z dodatkiem kilku twardych szczegółów, widać kable od telewizora pospinane tertytkami, stół bez żadnych serwetek, prostota i funkcjonalność w czystej formie. Schludnie, czysto, estetycznie, Tylko nie trąci tu domem, a taką mieszanka szpitalnej sali i mniszej celi. Zaczynam żyć.
Spotykam ją przypadkiem po trzech latach. Okrzepłem, zmężniałem, złapałem wiatr w żagle. A tu nagle ona w sklepie. Niezręcznie. Czuję to dziwne mrowienie w przedramionach, jakby krew w nich zakrzepła. Jej spojrzenie, moje oczy, jej gest niedowierzania, mój lekki ukłon. Podchodzę, witam się. Dwa zdania. Uśmiech. Uścisk ręki. To wszystko.
Dwa dni później sms od niej. Przez następne 3 dni było ich 702. Spacer w sobotę. Obiad u mnie w następną sobotę. Zaprasza mnie na następną niedzielę. Nie, nie przyjadę. Nie tam. Ale czekam na nią tu. W piątek zjeżdżam z trasy. Sprzątam, myję okna. Słyszę pukanie do drzwi. Nie dzwonek, nie domofon. Pukanie. Pewnie sąsiad po wiertarkę. Właśnie się chłop wprowadził. Nie. To nie sąsiad.
To ona. Mokry płaszcz. 3 walizki. Stoi w drzwiach. Wmurowuje mnie w podłogę. Walczę ze sobą, trzasnąć jej drzwiami przed nosem, czy otworzyć je przed nią? W końcu cofam się o krok. Niech sama zdecyduje. Wchodzi. Kiwam głową i zabieram sprzed drzwi walizki. Ciężkie są. Gorąca herbata z cytryną, aspiryna, ręcznik do włosów, bo przecież cała jest mokra. Nie umiem wydusić z siebie słowa. Idę do kuchni. Słyszę jak ona szuka czegoś w walizce. Wyjmuje to coś. Zasuwa walizkę, zamyka. Gdy wchodzę do pokoju trzyma w ręku nasze zdjęcie z wakacji przed ślubem, gdzieś na szlaku w Bieszczadach, stoimy przy ruinach cerkwi. Idę po młotek i gwoździk. Wbijam w ścianę. Ona wiesza to zdjęcie.
I staje się dom.
Utworzona: 2023-05-14